Maryan i Julusiek, mrużąc oczy, przypatrywali mu się impertynencko.
Tyle ironii mieściło się w wyrazie twarzy tych przedwcześnie rozwiniętych dzieci, że nauczyciel najczęściej czuł swą sztuczną energię jakby zmrożoną i w głębi serca doznawał dziwnego ściśnienia, które mu dotkliwy ból sprawiało. Czuł swą bezsilność i milknął, połykając łzy i upokorzenie.
Tych dwóch malców w kraciastych kurtkach, nie dorastających mu do pasa, tyranizowało go i kark mu do ziemi chyliło.
Cóż począć miał?
Podszedł do okna i machinalnie otworzył lufcik. Świeże, wiosenne powietrze wpłynęło nagle do pokoju...
Wentzel cofnął się od okna, jakby nagle upojony.
Przymknął oczy i stał tak blady, nędzny w smudze świetlanej, która kładła żółte i białe tony na twarz jego znędzniałą.
— Możebyś pan kończył lekcyę!... — odezwał się nagle Maryan, znudzony milczeniem nauczyciela.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/060
Ta strona została uwierzytelniona.