i niewprawnem pismem, szarpie mu duszę na kawałki.
Odebrał przed chwilą z poczty ten list od matki, ubogiej sklepikarki w małej podgórskiej mieścinie, gdzie i on spędził swe dziecinne lata. Gdy listy przychodziły dawniej do domu pani Szymczyńskiej — „wyjątkowe“ dzieci na dobrze bawiły się „koszlonami“, z jakich złożony był adres.
Od pewnego więc czasu pan Wentzel odbiera listy matki z biura pocztowego i siada w małym ogródku, otaczającym gmach pocztowy, dla odczytania i odcyfrowania hieroglifów, z jakich się zwykle listy te składają.
I teraz siedzi na wilgotnej ławce, tuż pod krzakiem bzu, który dopiero pączki wypuszczać zaczyna. Dokoła, kilka chudych drzewek wznosi swe bezlistne gałęzie, pies jakiś błąka się po trawnikach, grzebiąc łapami w czarnej ziemi, poprzecinanej wązkiemi paskami zieloności.
W powietrzu unosi się ciepła wilgoć, która piersi smutkiem tłoczy i moc
Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.