Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/079

Ta strona została uwierzytelniona.

ki; woń stęchlizny i wilgoci owiewa do koła...
Biedni! biedni starzy!...
Lecz on? On sam, czyż nie cierpi, czyż te upokorzenia, te tortury, które codziennie z Julusiem i Maryanem przebywa, te noce spędzane bezsennie nad książką, te ranki, wśród których znużone ciało domaga się chwilki snu, te zaparcia się wszelkich uciech młodości, uśmiechów, swobodniejszej myśli!... czyż to się zliczyć daje?
Zresztą, dość spojrzeć na niego, gdy tak siedzi nędzny i blady, w jasnych promieniach wiosennego słońca. Twarz ma żółtawą z zielonawym, prawie trupim na skroniach odcieniem, piersi wklęsłe, plecy wypukłe, nogi wychudłe.
Jest brzydki, nędzny, śmieszny — wie o tem, czuje to i jest bardzo nieszczęśliwym.
A jeszcze w dodatku serce mu bije gwałtownie i coś się przed nim majaczy, jakiś uśmiech dziewczyny, jakiś akord „nokturna“ zasłyszanego przed chwilą...