biety ujrzeć na ulicy Kundla, aby mieć humor popsuty na dzień cały.
Kundel nie martwił się tem wcale. Nienawidził kobiet dobrze ubranych i jako tako wychowanych. W knajpie, po opiciu się odpowiednią ilością piwa — brutalnie zdzierał z każdej „damy“ kryjące obsłony i z cynizmem najwyższym obrzucał ją wyrazami pogardy i szyderstwa. Dla niego istniała tylko „natura“ w postaci rozczochranych dziewczyn, którym jego małoruska haftowana koszula imponowała a plugawy żargon przypominał ciemne zaułki, wśród jakich młodość spędziły.
Do takich więc „ideałów“ Dyńdzio pisywał ody, maczając palec w piwie i kreśląc słowa na marmurze stołu. Gdy blady świt kładł im wszystkim na czoła zielonawe, trupie tony — Kundel deklamował:
Niekiedy blada Wenus z mdławym blaskiem w oku
Schodzi tu na ziemię w latarnianym zmroku.
Dziewczyny zanosiły się od śmiechu.
Ten Kundel! a niechże go! a to je wyzywał. Lecz on przygasłemi oczami