— Kto wie! — szepnęła matka, — może Bóg go wreszcie raczy... — i ręką opiętą w ciemną rękawiczkę, kreśliła w powietrzu znak krzyża... ot... matka!
Tymczasem Dyńdzio, postawszy jeszcze chwilę na dworcu, schował płachtę do kieszeni i szybko skierował się ku domowi.
Wszedłszy do mieszkania, zamknął drzwi na klucz i zaczął systematycznie zdejmować ze ścian obrazy. Zdjęte składał na ziemi jedne na drugich, nie zważając, że ramy wpijają się kantami swemi w płótna i kaleczą cenne oryginały i dobre kopie skrzętnie przez ojca zbierane.
Potem przyszła kolej na dywany.
W gabinecie ojca było kilka wschodnich makat, miękich, o wytwornych gustownych odcieniach. Makaty te Dyńdzio zerwał ze ścian i nie składając zwalił na obrazy. Poczem rzucił się ku portyerom. Oberwał je wraz ze strzałami, na których były zawieszone. Jedna ze strzał, spadając, uderzyła go boleśnie
Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.