Teodor, którego kontury w jej wyobraźni zatarły się zupełnie, przedstawiał jej się jako zwierzę znienawidzone, wstrętne, plugawe, któremu chciała skoczyć do oczów i zdeptać za krzywdę jej uczynioną. Niewidząc go — czuła się silną, mocną, jakkolwiek coś w jej wnętrzu szarpnęło się trwożliwie, gdy kuma zawołała jeszcze w stancyi „już czas!...“
Lecz tu — w kościele, przed ołtarzem oświetlonym jarząco, w chłodnej atmosferze świątyni — jakaś moc wstępuje w nią powoli, lecz moc to jakaś dziwna, jakby boleść jej umniejszająca. Nie modli się a przecież zda jej się, że ktoś dokoła niej szepcze modlitwy, pacierze...
Nie modlitwy to jednak szepczą dokoła, tylko żarty, uwagi, słowa ciekawości.
Tłum cały aż drży z pragnienia takiego „grubego skandalu“.
Taka rzecz nieczęsto się trafia.
Nareszcie turkot zajeżdżających kół oznajmia przybycie gości weselnych.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.