Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

niknie z tego cały szereg przykrych zajść i kolizyj.
Sięgnął ręką po skarpetki i wolno wstawać zaczął.
Spojrzał w okno.
Dzień był jesienny, ciepły jeszcze, ale trochę pochmurny. Jakieś szare, smutne światło płynęło przez szyby przysłonięte japońską siatką, po której latały z podniesionemi skrzydłami dziwaczne ptaki.
Seweryn skrzywił się i trochę przygasłemi oczami powlókł dokoła. Jakkolwiek szarawe cienie włóczyły się po kątach, mieszkanie to wydało mu się po prostu rajem. Taka cisza, taki spokój panujący nawet po za oknami! Nieledwie słychać było kroki rzadkiego przechodnia idącego wzdłuż domów.
Od czasu do czasu zaskrzeczała papuga siedząca na balkonie przeciwległego domu.
To było wszystko.
Seweryn kładł teraz na siebie komplet z białej flaneli w niebieskie paski. Stanął przed lustrem i włożywszy ręce w kieszenie od kurtki, przyglądać się sobie począł.