Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

kontuarem ubogiego sklepiku, na jednej z najbardziej oddalonych ulic miasta.
Przyjaciele Irka cisnęli się teraz do niego, pełni tej dziwnej łatwowierności, jaką mają mężczyźni, wobec miłosnych blag patentowanego przez nich samych bezczelnika.
— Irek!... Irek!... powiedz — jak się nazywa?
Irek łyżeczką kawę mieszał z tajemniczą miną.
— Nie wymagajcie! honor kobiety!...
Lecz oni nacierali, pełni niezdrowej ciekawości starych plotkarek.
— Czy znamy ją? powiedz?
Irek ramionami ruszał.
— Może... — rzucał z niechcenia.
— Pani Strzelecka?
— A... cóż znowu!
— Pani Jacksohn?
— Ależ...
Uśmiechał się dwuznacznie, oczami demonicznie błyskając.
— Ależ tak — ona — ona — nikt inny!...