— Wicek... taże spojrzyj! to ja!...
Chłopak szeroko oczy otwiera.
— Olka!
I purpura oblewa twarz młodą, wesołego i zdrowego chłopca.
Słyszał często o siostrze, lecz powoli zaczęła być dlań po prostu mityczną postacią. Wiedział, że się „puściła“ — ale co robi, jak wygląda, czy jeszcze istnieje — nie przeszło mu to nawet po głowie.
Nagle zjawia się żywa, zdrowa, hańbą okryta, niosąca na swem czole widmo jawnej rozpusty, tolerowanej swawoli.
Pragnie się od niej odczepić za jakąkolwiek cenę, drżąc, aby go z dworku Burbów nie zobaczyli z „ladacznicą“, rozmawiającego pośrodku ulicy.
Wyrywa jej rękaw i uciekać szybko zaczyna, nieoglądając się nawet po za siebie.
Olka stoi jak przykuta na środku ulicy, nie śmiejąc gonić niknącego w cieniu brata. U stóp jej, mały piesek szczeka teraz groźnie, poszczuty przez dzieci
Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/237
Ta strona została uwierzytelniona.