Wicek tymczasem dzień ślubu przyśpieszył i w kościele Panny Maryi Śnieżnej, wypomadowany, wyświeżony wieczną „uczciwość małżeńską“ — spoconej i ściśniętej gorsetem Kazi zaprzysiągł.
W wilię jednak ślubu, gdy po raz ostatni do swego kawalerskiego mieszkanka wracał, rozmarzony libacyami swych przyjaciół i towarzyszy, potknął się o jakąś masę do desek przytuloną.
— Ki dyabeł?
Olka głos brata poznała, lecz, drżąc cała, nie odpowiadała nic.
On pochylił się nad nią, sądząc, że to ktoś zemdlony.
— Któż to?
Dziewczyna zebrała się na odwagę.
— Ja... Olka!...
Krew uderzyła do głowy Wickowi.
— Czego ty się tu przywłóczysz? — zasyczał wściekły i groźny — czego?
Ona dźwignęła się na klęczki i za rękę go pochwycić pragnęła.
— Wicek!... ta my rodzeni!
— Nijaki ja tobie rodzony, małpo jedna!
Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/240
Ta strona została uwierzytelniona.