Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/241

Ta strona została uwierzytelniona.

Popchnął ją silnie, aż głową o parkan uderzyła.
— Ta za co ty mnie walisz? Wicek, za co?
— Za twoje łajdactwo!
— Ta cóż robić?... kiedy już tak jest! teraz już nikt tego nie odmieni!
Milczeli chwilę oboje.
Wiatr drzewami za parkanem kołysał.
Latarnia naftowa, na słupach za pomocą sznura zawieszona, pośrodku uliczki się chwiała, cała żółta, smutna, jakby mgłą przysłonięta.
— Ty się jutro żenisz? — zapytała wreszcie dziewczyna.
— Żenię, abo co?
— Nic!... daj ci Boże jak najlepiej!
Przekleństwo uwięzło w gardle Wicka.
— A w którym ty kościele ślub będziesz brał?
Wicek ramionami wzruszył.
— U Śnieżnej... ale, co ci do tego, ty mi czasem do kościoła nie przychodź! Słyszysz?
Dziewczyna głowę podniosła.