Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.

— Olka!... możeby ty... — wykrztusił wreszcie przez nerwowo ściśnięte gardło — możeby... ty... przyszła....
Lecz ona otworzyła szeroko oczy.
To, co zdawało się jej naturalnem lat temu kilka, teraz wydało się jej po prostu... potwornem. Przygryzła drżące usta i ręce kurczowo dokoła szyi zacisnęła.
— Dziękuję ci, Wicek!... nie przyjdę!... a widząc niepokój drgający na twarzy brata, dodała stanowczo:
— Przyjść nie mogę... nie mam uczciwej kiecki!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Chrzciny wnuczki Burby sute były i wspaniałe.
W wieczór majowy, przy nawpół otwartych okienkach weselili się dobrani goście naokoło dobrze zastawionych stołów.
Była więc cielęcina z czerwoną kapustą, kotlety z sosem pikantnym, kawa, babka i tort z cyfrą nowonarodzonej.
Kazia, blada, lecz zdrowa, kręciła się pomiędzy gośćmi, wesoła, uśmiechnięta, pełna macierzyńskiego wdzięku.