Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.

Wicek, trochę chmurny, dolewał gościom wina, rozsypywał po kolanach kobiet bakalie z jakąś dziwną rozrzutnością, jakby chcąc cały ten częstunek jaknajprędzej załatwić.
Pod okna oświetlone ściągali ci i owi, aby się owemu traktamentowi przyjrzeć, lecz powoli pustoszało dokoła dworku, ludzie wracali do swych legowisk i do snu się kładli.
W cieniu spowite jaśminy ogródka całe kłęby woni w wilgotną noc wyrzucały, szumiąc zlekka.
Zdaleka majaczyły naftowe latarnie ubogie i smutne wśród dzikiego bzu zawieszone. Pod parkanami mknął biały kot, czając się i odskakując co chwila.
Z dworku Burby dolatywały głosy harmonijki, grał na niej Wicek, siedzący teraz na stole, z którego nawpół ściągnięty obrus opadał na ziemię. Dokoła niego kręciło się kilka par w takt polki a stary Burba z dzbanka szklanego piwo do szklanek dolewał.