Ta strona została uwierzytelniona.
— Daj pan Marciński naparstek! Salcia swój zgubiła, nie potrzeba kupić.
Nagle zamilkła i bliżej do okna postąpiła.
Trup, kołysząc się, odsłonił nogi.
Nowe porządne buciki, zapięte na guziczki, ukazały się oczom właścicielki hotelu.
— Niech pan Marciński zlezie!
Lecz Marciński dotykał wiszącego warkocza i mlaskał językiem.
— Aj! aj! co za włosy!
— Marciński musi zleść!...
Kelner warkocz z żalem z ręki wypuścił.
— Niech pan Marciński pójdzie cicho do mojego mieszkania i przyniesie duże nożyce. Trzeba ją oderżnąć, może jeszcze żyje, to się ją potrze!
Kelner spojrzał w oczy żydówki.
Przez kilka chwil mierzyli się wzrokiem, a oboje mieli w źrenicach jakieś płowe, migocące światełka.