Cisza była dokoła.
Cisza wielkiego miasta, które huczy w oddali a przecież do mieszkań ludzkich hukiem tym nie wpada, pozostawiając niemal grobowy spokój tym — którzy spokoju tego pragną.
Przez białe zasłony okien słaniała się blado-błękitna, równa — nieprzecięta niczem barwa zachodzącego nad dachami domów wiosennego słońca.
Barwa ta — wsuwając się do pokoju — jak elektryczny blask wykrawała kontury banalnych mebli, porozstawianych po kątach mieszkania. Oryentalna tkanina mebli mieniła się jaskrawemi plamami i żółtą pstrocizną frendzli. Duże, weneckie lustro — pochylone nad sofą — prezentowało się matowo szarym kwadratem, na tle trywialnego ciemnego obicia kryjącego ściany. Po kątach, na etażerkach wykrzywiały się japońskie lalki pod parasolami, które roztaczały ciemno szafirowe lub czarne koła, prawie pod samemi rogami trochę przybrudzonego sufitu.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/285
Ta strona została uwierzytelniona.