— Widzi pan, to było dziecko takie... no, pan wie! ot takie, bez ojca. Więc to się chowało nie u mnie, ale ja zawsze co dnia przybiegałam, na ręce schwyciłam, wycałowałam gdzie mogłam. Jak już nic jej przynieść nie miałam, to choć pogwizdać przyszłam, a mała się już od progu rwała i piszczała: „gwizdaj, Papuziu! gwizdaj!...“ Było to uciechy! Cholera muzykalna była! W dziadka się wdała!...
Urwała, jakby przerażona zdradzeniem cienia tajemnic swego pochodzenia.
— No, i kiedy przyszła ta ciężka godzina, że ją śmiertelna choroba schwyciła — ja po doktorów z gołą głową latałam po nocy, w aptekach dzwonki urywałam. Raz mnie stójkowy mało do cyrkułu nie zwlókł... Co pan chce! Dla dziecka to się w ogień skoczy! Nie pomogło! Chudła, sztywniała — i już tylko na rękach nosić ją trzeba było dniem i nocą. Ja też nosiłam i jeszcze tylko to gwizdanie mogło ją uspokoić na trochę, na krótko! I ja też gwizdałam! Łzy mi jak groch leciały!... ale nosiłam i gwizdałam!
Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/300
Ta strona została uwierzytelniona.