Po przez okno na wpół otwarte płynie cała taka struga ognista, przecięta smukłością topoli, sterczących dokoła dworu.
Jeszcze bydło z pola nie wraca.
Nie słychać kołatek, ani hukania pastuchów po za wodą, hen po za stawem.
Janek ręce po napoleońsku na piersiach założył i stanął koło okna.
Włożył liliowy atłasowy krawat i włosy jasno blond, w których srebrne nici się bielą, olejkiem zlał i z czoła odgarnął.
Czeka, aż kucharz kurczęta z przypadłej opodal dworu kuchenki do kredensu przyniesie.
Wtedy samowar syczący w kredensie do jadalni wniesie, na stoliku obok ustawi — otworzy drzwi do salonu i zaanonsuje niskim głosem:
— Podano do stołu!
Tymczasem przecież coś go we wnętrzu ssie jak wąż a ślin w ustach pełno.
Janek wie dobrze, co to znaczy...
Czczo mu; do karczmy go ciągnie.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/310
Ta strona została uwierzytelniona.