Strona:PL Gabriela Zapolska - Menażerya ludzka.djvu/319

Ta strona została uwierzytelniona.

Do stawu dopadł, do oczeretu, w którym drzemało płaskie, z trochą lśniącej wody na dnie — czółno.
W czółno wskoczył, za drąg porwał, splunął w garść i od brzegu się odepchnął.
W tej chwili ciemny pas, jakby od żałobnego całunu na wodę padł.
Janek w pas ten wpłynął i nawet białe smugi, które zwykle czółno po sobie zostawia, krepy tej rozjaśnić nie mogły.
Od strony wsi kołatały wciąż drewniane dzwonki i wlokło się jękliwe zawodzenie.
Ha!... a! a!...
Janek w głosy te wsłuchiwał się i czuł, że pod dworskim surdutem, z którego numer „Tygodnika“ wystawał, w piersi rwały mu się całe przepaście ech na dźwięk tych chłopskich nut.
Ha!... a! a!...
W tej samej chwili, z kuchenki Józik z półmiskiem kurcząt wypadł i ku dworowi dążył.