Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

Tuśka zbliżyła się do śpiącej córki i machinalnie narzuciła na nią prześcieradło.
— Wiecznie się rozkrywa — pomyślała prawie ze złością.
Powróciła znów do okna i wzrokiem ogarnęła olbrzymią przestrzeń rynku, na której dźwigała się jasno oświetlona dołem masa Sukiennic. Zdawało się, że jest to jakieś olbrzymie mauzoleum, obsadzone dokoła grzędą świetlanych tulipanów. I coraz dalej, po rynku wznosiły się bukiety żółtawych świateł, przeciętych nagle brutalną linią białej, oślepiającej lampy łukowej. Na bruku czerniało mrowisko ludzi i płynęły, jak szalupy, tramwaje. Ostry odgłos dzwonka szarpał nerwy. Niby to były wszystko wzięte razem odruchy życiowe, a przecież jakaś bezbrzeżna pustka, nuda i szarość, przysłaniała wszystko szarym, nieprzeniknionym całunem.
Tuśka wlepiła swe oczy w płonące bukiety lamp i znów machinalnie obliczała pieniądze.
— Czterysta rubli, to pięćset guldenów...
I zaraz przyszła jej myśl ostra i niemiła:
— Gdzie ja podziałam już około stu rubli?
Zaczęła natężać umysł wspomnieniami wydawanych pieniędzy.
— Musieli mi ukraść, czy co...
Aż nią targnęło — zdawało się jej, że jacyś złoczyńcy obdarli ją żywcem ze skóry i taką obdartą pozostawili na słotę i spiekotę słońca.
— Musieli mnie gdzieś okraść.
Lecz powoli przychodziła refleksya.
— Nie, nie... zobaczmy.
Liczyła teraz cyfry i doliczyła się rzeczywiście wydanych pieniędzy.
— Ładnie będzie, jeżeli tak dalej pójdzie... nim dojadę do Zakopanego, nie będę miała centa przy duszy.
Znów ogarnęła ją złość na męża.
— Przez niego muszę się martwić i nerwy sobie targać.
Nogi ją bolały.