swe fatałaszki w »Lewkonii« i nicować przechodniów przez długie trzy miesiące z trzystopniowej wysokości nadgniłej werandy.
Właśnie jedna Barissonka wbiega na werandę. Ubrana jest w ponsawą bluzkę, białą spódnicę wełnianą, żółte trzewiki i do złudzenia imituje strojem, chudością i manierami szpiczaste miss, widywane w ilustracyach angielskich. W ślad za nią zjawia się druga czerwona bluzka i trzecia! Jest to rodzaj umundurowanej małej armii o cienkich, zawsze złośliwie zaciśniętych usteczkach. Ręce duże, nogi duże, piersi płaskie, biodra sterczące, moc piegów, śliczne oczy, śliczne włosy, brak poczucia delikatności, brak słuchu, zdolności matematyczne, dowcip, jak u starego dziennikarza, znajomość tajemnic życiowych zdumiewająca, zaczepność małych buldogów — słowem tysiące rozkosznych przymiotów, stwarzających wcale udaną i obiecującą całość.
Pani radczyni jednak jest rada ze swych »dziewczątek«. Nie są to wprawdzie dziewczęta z pod wiejskiej strzechy, ale pani Warchlakowska jest zdania, że są już dostatecznie opancerzone do walki z życiem.
A że wiedzą to i owo, i że mają sąd swój o ludziach i wypadkach, mój Boże!... tem lepiej — nie będą to lalki salonowe, lecz od razu kobiety o wybitnej indywidualności.
Ponsowe bluzki z barchanu, imitującego welwet, wionęły, zaroiły werandę czerwienią i bielą i nagle stanęły. Dostrzegły Tuśkę w oknie chałupy. Zaczęły się jej ciekawie przyglądać.
— Ona wczoraj szła za nami z tą dziewczynką w dużym kapeluszu...
— Aha!... w białych trzewikach.
— Tak. Pamięta mama: miała nie tutejszą suknię i łańcuczek po staremu na około bioder.
Pani Warchlakowska zmrużyła oczy.
— Ach! tak... macie racyę. To będzie coś z Warszawy.
— Albo z prowincyi.
— Nie. To coś z Warszawy. Chodzi po warszawsku.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.