raczej ganek, i to przyczepiona z boku chałupy, ale jest — widać osoby leżące na werandzie z gościńca i można obserwować przechodzących jak z loży.
Będzie to większy wydatek, ale trudno. Tuśka nosi w herbie dewizę każdej warszawianki:
— Nikt nie wie, co jem, każdy wie, jak mieszkam.
Zaoszczędzę na jedzeniu — myśli — i postanawia nie tylko donająć pokój, rozlokować się na werandzie, zawiesić latarnię japońską i ustawić bukiet na stole, ale sięga dalej myślą.
Poznam się z panią naprzeciwko, to musi być osoba wyższej sfery, skoro wynajmuje willę.
Pita będzie miała towarzystwo w jej córkach i zobaczymy, czy wtedy ten... pan ośmieli się obrażać mnie tak, jak uczynił to w tej chwili.
Pełna dumy i rada ze swojego postanowienia, powraca Tuśka do swojego pokoju.
Pita ubrana stoi przy stole, jak manekin i widocznie oczekuje jakichś dyspozycyi wyższej władzy.
— Zawołaj gaździny... Słyszę, że jest w sieni.
Za chwilę wchodzi indyanka. Jest nieufna i patrzy z podełba. Obcierała właśnie belki w sieni i zabierała się do drzwi. Wchodząc, zbliża się do pieca i gładzi po nim ręką.
— A co fcom?
Lecz Tuśka tak bardzo pragnie werandy i drugiego pokoju, że staje się uprzejmą i schodzi ze swej wyniosłości.
— Moja gaździno... mnie tu ciasno i niewygodnie w tej izbie.
Na Obidowską jakby kto żaru posypał.
Gaździe zakopiańskiemu kazać zwrócić pieniądze, to łatwiej ściągnąć słońce z nieba.
— O!... ze tam końdek im ciasno... to co? Jo pieniendzy nie oddam. Jak fcom, niech dzie indzi najmom, ale ja piniendzy nie oddam. Mogom mnie prawować.
Tuśka wzrusza ramionami.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.