Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/11

Ta strona została uwierzytelniona.

Usiadła na krześle, wstawionem we framugę okna. Oparła łokieć, z którego zsunęła się niebieska flanelowa matinka, i patrzała ciągle w przestrzeń. Lecz teraz nie liczyła lamp i nie równała siły światła ze światłem lamp, płonących na ulicach Warszawy — cofnęła się jakby wstecz, jakby w głąb siebie i mimo chęci i woli zaczęła przeżywać swoje codzienne zwykłe życie, tam na Wareckiej, na drugiem piętrze, we wnętrzu niewielkiego mieszkania, w którem tłoczyli się w kilkoro zawsze skryci, nieufni, jakby wszyscy w niedomówieniach i domysłach pogrążeni.
Ten brak szczerości był znamienną cechą całego ich pożycia. Każde dziecko miało już w sobie to coś »między liniami«, czego nie wykazywało w chwili nawet zda się najserdeczniejszej.
Czy szło to od matki, czy od ojca, tego zbadać nikt nie mógł, bo pomiędzy Tuśką a jej mężem było pod tym względem wielkie podobieństwo, nieledwie identyczność moralna.
— Zawsze politykujemy... — myślała nieraz Tuśka, i gdy całowała w głowę wychodzącego z domu do szkoły syna, czuła, że to »polityka«, to poddanie się grzeczne chłopca i to jej niby rozserdecznione zbliżenie, ten wijatyk na drogę...
W ciasnem mieszkaniu, gdzie najlepszy pokój stał pustką, »salonem« ochrzczony i zastawiony masą palm i fikusów, nikt z tych ludzi kilkorga nie obijał się o drugiego moralnie, ani fizycznie, i nikt nikomu przemocą do duszy się nie wdzierał.
Obchodzili się cicho i mieli dla siebie zdawkowe uśmiechy.
Gdy powiększyło się ich grono o jedną jeszcze żywą istotę, przyjmowano ją z pewną kurtuazyą, ścieśniając się tylko trochę na przestrzeni życiowej.
— Tak będzie najlepiej — cicho i spokojnie — zdawali się mówić do siebie wszyscy, gdy zgromadzali się przy obiedzie, lub wieczornej herbacie.
Rozmawiali wtedy, ale była to rozmowa nie poruszająca nigdy tej drugiej warstwy ich dusz.