Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

skich, foteli ze słomy, fal, błękitów i rozwianych skrzydeł mewy.
To, co je otaczało, było proste w liniach, twarde w kolorycie. Należało więc przybrać ten sam genre, aby nie odskakiwać od tła. Wyczuły to instynktem i zastosowały się przedziwnie.
I dlatego rzeczywiście ta weranda wykilimkowana, z wiechą smrekowych gałęzi i z temi dwiema kobietami w prostych, ale mających linie sukniach, z baldachimami ich parasolek, stanowi wabną całość. I czuje się pewną wdzięczność dla Tuśki i Pity, że tak umieją przybrać sobą to nagromadzenie pniaków i belek — nie psując ich powabu.
Lecz upał jest wielki. Kurz na gościńcu bije tumanami. Dla zdrowia raczej należałoby zaszyć się w las, gdzie woń balsamiczna rozwłóczy swe czary po kępach mchów i rozmodlonych a cichych dzwonków lesistych.
Któż jednak podziwiałby gracyę Tuśki i Pity, lśniący jedwab ich włosów, wyzyskaną linię sukni i możność wynajęcia werandy?
Któż jednak?...



XI.

Siedzą już tak dobrą godzinę, a na czołach ich pojawiają się kropelki potu.
— Może się nudzisz, Pito? — mówi wreszcie Tuśka. — Zejdź i pobiegaj trochę.
— Dziękuję mamusi, ja wolę siedzieć.
— Widzisz, że te panienki naprzeciwko biegają, choć są starsze od ciebie.
Pita zacisnęła usteczka z ironią. Miała szczególny, sobie właściwy sposób wydymania dolnej wargi. Nadawało to jej twarzyczce nieporównany wyraz tajonej pogardy.
Obserwowała od pewnego czasu owe panienki w czer-