cher nad nim przeleci, jak orzeł nad wirchem i nic mu nie zrobi, ino gałązeczki co nieco poruszy.
Może do niej, do tej chaty, co przypadła do górskiej ściany tuż koło potoku — pędzi tak »fryśko« ten młody zuchwalec i z roweru skoczy, do dziewczyny przypadnie, zajrzy jej w ślepie, w zęby — rozchychocze, o las się wypyta, czy daleko, czy gęsty, czy nie dobrze w takie skwarne południe w tym lesie, gdzie są miękkie mchy i liliowe dzwonki, gdzie się złotogłów czai i z pod głazu, jak złocisty świecznik wyrasta.
Co ona na to odpowie, ta »najpiękniejsza« w sezonie zakopiańska dziewczyna?
Odpowie: »hej« — ręką oczy przysłoni — a z pod ręki widne białe zęby, jak u młodej wilczycy, i pójdą w dal.
On przodem będzie prowadził rower, bo droga jest zła i wybojów pełna.
Miną wille, sadyby, miną werandy, na których leżą panie w szlafrokach i goreją w słońcu japońskie latarnie...
I znikną pod baldachimem świerków, gdzie chłód leśny, aż dusi od zapachu, jakim jest przepojony, od zapachu mchów, paproci, kwiecia, szpilek smrekowych...
I znikną...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tak myśli Tuśka, a po twarzy jej pod pudrem przesuwa się różowy obłok i pewna doza rozmarzenia.
Nagle coś wpada pomiędzy nią i Pitę na stół, odskakuje, przewraca dzbanek z wiechą gałęzi i stacza się na ziemię.
To piłka, rzucona ręką jednej z panien Warchlakowskich, skacze tak po werandzie.
Pita spogląda z pogardą na piłkę.
— Ona to umyślnie zrobiła... — oznajmia z powagą.
— Widziałaś?
— Tak, proszę mamusi. To ta najmłodsza. One już dawno tu ciągle patrzą, szepczą coś, a teraz piłką rzuciły.