Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

Mierzą się oczyma.
Z jednej strony klan Warchlakowskich, a z drugiej strony Tuśka i Pita prawdziwie dystyngowane i powabne.
W jednej chwili atakowały się wzajemnie z szaloną wprawą, jak gdyby miały wspólnie zanieść się do zastawu. Oceniły swoje suknie, ręce, kapelusze, zęby, wartość wewnętrzną, możliwy dochód, dozę sprytu, wyświdrowały wady, czarne punkciki na noskach, liczbę piegów, złoto plomb w zębach i szczerby w inteligencyi.
Przejrzały się nawskróś, wiedziały, jakie mają halki i podszewkę tej duszy, którą nosiły na pokaz. Słowem, w jednej chwili zdawało się im, że nie miały dla siebie tajemnic.
Uznały jednak, że mogą się zbliżyć. Pani Warchlakowska dostrzegła na ręce Tuśki obrączkę i to wystarczało dla zachowania decorum.
Była to mężatka — pani Warchlakowska mogła raczyć zawiązać z nią pewną znajomość.
I teraz następuje prezentacya według formy, śmieszna, z dygami ze strony Barissonek, z nieufnem wydęciem wargi Pity, z robionym uśmiechem Tuśki i grandezzą bajeczną w manierach pani Warchlakowskiej.
— Panienka musi się nudzić — mówi radczyni do Pity, mierząc śliczne, proste nóżki dziewczynki nieprzychylnem spojrzeniem.
Pita nic nie odpowiada, tylko równie nieprzychylnie kontroluje ręce pani Warchlakowskiej, ubrane pewną ilością pierścionków.
— Nie będę nigdy kładła takich pierścionków, bo to brzydko — kombinuje panna Pita.
Tuśka czuje, że nie należy przeciągać struny.
Żegna się więc i odchodzi do miasta.
Nie wie, dokąd iść w ten upał i jest zła, że iść musi, ale powiedziała »idąc do miasta« i musi być konsekwentną, tembardziej, że klan Warchlakowskich patrzy na nią i na Pitę z wysokości werandy.
Czuje te spojrzenia przez skórę na swoich piętach i sprawiają jej one bardzo niemiłe wrażenie. Idzie więc