od pióra na trzecim palcu, osłonione tragicznym abażurem oczy zmęczone, obwiedzione czerwoną obwódką.
— Ale pani ciepłej kolacyi nie podaje? — bada ją dalej pani Warchlakowska.
— Jak czasem.
— To źle. Trzeba już przyjąć jeden system i tego się trzymać... W ten sposób bałamuci się gości. Ja podaję herbatę, kanapki, suche ciastka i piwo. Kanapki moje panienki z byle czego zrobią. Na to można użyć doskonale resztek z całego tygodnia... A dla męża kolacya w sekrecie, w kąciku przygotowana. Wyborny system. Radzę pani zaprowadzić.
Jakaś pointa niezadowolenia tkwi w głosie pani radczyni. Ta ciepła kolacya trafiła ją w serce. Tuśka chwyta to w lot.
— O nie! nie! — protestuje — ja już nie mogę odstąpić od kolacyi. — Taki u nas zwyczaj... zresztą mąż tak chce...
— A! skoro mężuś...
Pani Warchlakowska uchyla czoła, jak korna niewolnica.
Z polanki, na której słońce kładzie złoty, czarujący, świetlany płaszcz, dobiegają cienkie głosiki panien Warchlakowskich.
— Play!...
— Fife!...
— Thre!...
Głosu Pity nie słychać. Miga tylko czasem jej biała sukieneczka i śliczne nóżki w błękitnych pończochach.
Poruszają się jednak leniwo, niechętnie.
Pita co chwila przystaje, opiera się o żerdzie, patrzy obojętnie na panny Warchlakowskie, które widocznie grają w piłkę »dla galeryi«, to jest dla dwóch górali, wlokących się po drodze z olbrzymią belką, a dla dwóch pań, które przystanęły i patrzą w głąb placyka.
Pani Warchlakowska na Pitę przez szkła patrzy.
— Śliczne dzieciątko... ubrane gustownie... tylko...
Zawiesiła głos.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.