Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Uśmiechnęła się, jakby przeżuwała cytrynę, i wreszcie dorzuca:
— Tylko cokolwiek za krótka spódniczka.
Tuśka czuje, że jest to wywzajemnienie się za ową legendową kolacyę przy wincie.
— Taka już u nas moda w Warszawie! — mówi, wykrzywiając mimo woli usta takim samym cierpko kwaśnym uśmiechem.
Pani radczyni czuje się dotknięta w swej skromności kobiecej.
— Och! moda!... — podejmuje znowu — skoro chodzi o pewną skromność niewieścią, moda nie istnieje. Należy chronić panienkę nawet przed wzrokiem ludzkim.
— Pita jeszcze dziecko.
— O nie, nie... to już panienka. Mój mąż nigdyby nie pozwolił, aby moje dziewczątka tak się produkowały...
— Ja Pity za nicbym w skarpetki nie ubrała, ale pończoszki...
— Och! skarpetki!...
I pani Warchlakowska kryje pod szlafrok swe słoniowate nogi, jakby sama myśl o możności włożenia przez kobietę skarpetki przerażała ją niepomiernie.
W tej chwili drogą od Kościelisk powraca gwarne towarzystwo. Kilka kobiet, kilku mężczyzn. Na czele Tuśka spostrzega jasny sportowy garnitur, koszulę z surowego jedwabiu i roześmianą, wesołą twarz, wysłonecznioną dziwnie przejrzystemi ślicznemi oczyma. I przerażona czuje, że serce jej tłuc się zaczyna, jak ptak w klatce. Zmieszana, nie śmie się ruszyć, odetchnąć...
Na twarz jej, na szyję powoli, przedziwnie wypływa czarujący, dziewczęcy rumieniec.
Przez pokład pudru przebija się prześliczny, nieśmiały, płonący lekko z początku, jakby twarz Tuśki odbiła w sobie blady, różowy blask jutrzenki.
I w miarę, jak zbliża się ku niej ta twarz wesoła, te oczy słoneczne, pełne całej mieszaniny uczuć, sprzecznych, bo karnych i zuchwałych, pieszczących i drwiących,