ten rumieniec potężnieje, przechodzi w płomień, rozpala się, jak słońce o południu, sypiące światło i żar.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
A cała ta gromadka ludzi odzianych jasno, jakoś rozwiewnie, z postaciami kilku ślicznych kobiet we środku, kobiet o włosach złotych, ufryzowanych, o sukniach odsłaniających, nie zaś kryjących linię ciała, kobiet bardzo malarskich a strojnych, bardzo kwiatowych a miłych, idąc w słońcu, bieli drogi, ma w sobie wdzięk czegoś bez troski, a wybierającego z życia to, co życie jeno najlepszego dać jest zdolne.
Idą — lekko — depcąc po cieniach własnych, a nie czyniąc im krzywdy — nucą jakąś kanzoną, trzymają w rękach olbrzymie pęki szafirowych gencyan...
Dokoła nich rozwiewa się urok przejasny odczucia i wchłonięcia w siebie esencyi życiowego czaru. Tego określić nie można. To się wysnuwa, to wypływa z ich gestów, z ich piękności, z dźwięku ich głosów, z uśmiechów ich ust, z ich spojrzenia...
Gencyany w rękach mają i sami rozkwitają całym bukietem istot szczęśliwych, nie liczących się z mrowiskiem, w którem mrówki ciemne mackami wyczuwają swe zbliżenie i ostrą cieczą bronią się od napadów, mogących roznieść gmach pracowicie wzniesiony ze śmieci, patyków i gruzów.
Idą dzieci Boże i promienieją światłem dusz, którym pozwalają żyć, rozwijać się, nie gnębią ich, nie dręczą, lecz niosą je w słońcu, w wesołości, w pierwotnych porywach, w Pięknie, jak niosą snopy szafirowej gencyany, pomiędzy któremi połyska wspaniale gwiazda złotogłowiu.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zrównali się z willą pani Warchlakowskiej.
Dama w welwetach przyłożyła lornetkę do oczu.
— To... aktorzy! — zawyrokowała.
Dziewczęta przestały grać w piłkę i zbliżyły się do żerdzi. Na twarzach ich zarysowała się niezdrowa cieka-