Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiedzom, poleciał na przewodnika.
— Kto?
— A no on, Józek.
— No więc cóż? Tem lepiej, to zarobi.
— Ha no... zarobi dyrloga jedna!... zarobi, ale jo na taki gros nie łakoma... Poszły z nim takie strzygonie, co to wiadomo na młodego chłopa łase... no...
Zacisnęła zęby aż zgrzytnęły. Wbiła nogi w ziemię ze strasznym uporem. Biło od niej tajonym gniewem i nagromadzoną w wyschłej piersi rozpaczą.
Tuśka spojrzała na nią zdziwiona.
— Ależ moja gaździno... — wyrzekła — dlaczegoż wam tak o te panie z miasta chodzi? Przecież nie mówicie mu nic za Hankę, a on się z nią całuje tuż pod waszym dachem.
— A!... to je co inkszego! Ona była przedemną, to wiadomo — jej prawo. A potem ona górska je — nasza, to jensza sprawa. A te mieńskie, jak idom na wirchy, to ino zęby scyrzeć...
— Mówiliście przecież, że Józek idzie z tym panem, co tu mieszka.
— A ino. Posed z nim i z tymi strzygoniami. Nabrali butelek i pośli na tydzień... No... kiedy ich bym dopadła, skąsałabyk ich... choć stara na śmierć!
Tyle temperamentu ma jej głos nizki, ochrypły — tak wyć musi wilczyca zraniona, gdy sama zdycha gdzieś w jarze.
I głos jej znajduje niespodziewany oddźwięk w duszy Tuśki.
I ona nienawidzić zaczyna te jasne, wysłonecznione kobiety, które tam po wirchach, jak owe kozice z głazu na głaz skaczą, lotne i zwinne, a pomiędzy niemi miga gibka postać męska.
Józek?... nie Józek. — Nie tak smukły, ale za to bardziej wykwintny w linii — równie silny, zgrabny, zuchwały...
Ten drugi.
Porzycki!