— Może się pójdziemy przejść? — proponuje pani Warchlakowska.
Lecz Tuśkę ogarnia nagle bardzo wyraźna odraza do tego ślimaczego wleczenia się po gładkiej drodze z miną dystyngowanej damy grzecznie spacerującej po parku.
— Dziękuję pani! — mówi, siląc się na jak najuprzejmiejszy uśmiech — głowa mnie boli.
— Najlepiej się przejść... zresztą, jak pani chce. Ja idę.
Podniosła granatowy, alpagowy, opięty kostyum, na tyle jednak, że przyzwoicie dotykał ziemi, i wypłynęła, jak kaczka, na biel drogi.
Tuśka pozostała sama.
Patrzy na tęczową pocztówkę, patrzy na góry także tęczowe, tyle na nich barw się mieni i dziwnego doznaje wrażenia.
Ta Obidowska, biegnąca z załzawionemi oczyma w górskie ciemnie i srebrne źleby, i ta druga tam daleko przez łzy widząca puste miejsce człowieka, który znikł w tych górskich ciemniach i srebrnych żlebach — i... potem ona sama, biegnąca wzrokiem jego śladem...
To wszystko — dziwne.
Nowe.
Niespodziewane.
A zwłaszcza... niepotrzebne!
Co ją to obchodzi?
A przecież...
Obchodzi!
Mija tydzień.
Ale jakoś się wlecze. Pogoda cudowna, mimo to Tuśka, a nawet i Pita nieswoje, choć od rana postrojone i przeważnie siedzą u Warchlakowskich.