ckiem, lecz poprostu jest tak sparaliżowana i doznaje wrażenia, jakby czuła niebezpieczeństwo, a kroku naprzód postąpić nie może. I rzeczywiście, do niej siedzącej, powoli zbliża się to oczekiwane a groźne. I ona biernie musi mimowolnie czekać, patrzeć, wysłać duszę na powitanie. Lekkie pukanie.
Do pokoju zaraz wchodzi Porzycki, trzymając ciągle za rękę spłakaną Pitę. Dziecko pobladło i jest widocznie bardzo wzruszone. Aktor kłania się Tuśce z wielką swobodą, która milcząc, z trudem podnosi się z krzesła.
I stoi tak naprzeciw niego bardzo strojna, w muślinowej białej sukni, w duże białe róże. Całe masy falban opływają ją u dołu, a ona z nich wykwita, jak smukły cyprys z klombu róż białych.
— Pani daruje — mówi z dużą swobodą aktor — że właściwie nieznany, mieszam się w te sprawy, ale, poco pani pozwala, a nawet każe tej panience bawić się z temi błaźnicami w tych czerwonych szpencerach?
— !!!
— Tak, proszę pani — błaźnicami i szelmami. Niech się pani nie gorszy mojemi wyrażeniami, ale to już tak u nas aktorów. Mówi się, co się myśli. Więc proszę pani, to są błaźnice, indyczki i szelmy.
— Proszę pana... to są córki pani Warchlakowskiej, osoby...
— Dobrze, dobrze... mamusia kołtunka in summo gradu, a panienki takie same. Czy Warchlakowska, czy Prosiątkiewiczowa, czy inny dyabeł, zawsze nie warte całować psa w nos.
— Och!...
— Tu niema ani och, ani ach! Czy pani wie, dlaczego ta śliczna panienka płacze? Pani nie wie... A ja wiem. Ja wyszedłem na drogę, stoję i słucham. Myślę, co też te panny mogą z pani córką mówić. Myślałem bezeceństwa... Co pani tak na mnie patrzy? Przecież to w takiem przedpieklu to nie kupić, bo widzę panna Pita ma czerwone uszka i coś minka strasznie niepewna. Słucham... i dolatuje mnie słowo jedno... drugie... Aż we mnie
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.