Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

Zwrócił się wprost do Tuśki i patrzył na nią szeroko rozwartemi, szczeremi bardzo, przejrzystemi oczyma.
Tuśka nie odpowiadała nic. Była ciągle zgnębiona i upokorzona. Szczególnie to wyrażenie »maluje się jak stara aktorzyca«, działało na nią w fatalny sposób.
— A teraz — wyrzekł z kurtuazyą markiza — pozwoli pani, że się przedstawię. Jestem — Porzycki!
Roześmiał się szeroko, błyszcząc prześlicznymi, jak perły zębami. Śmiech jego podbijał, chwytał za serce, taki był z głębi i przeświadczenia jego płynący.
To: »Jestem Porzycki!« — zadźwięczało tryumfalną fanfarą. Znać było w tym tonie duszę człowieka, który przywykł rzucać swe nazwisko w tłum, wzniecając uczucia radosne i miłe.
— I... pójdę. Panna Pita się uspokoi, obetrze nosek, bo się zaczerwienił... Co?... aha — już się ktoś przez łezki uśmiecha. Dobrze jest — górą nasi! Śmierć Warchlakowskim! Vendetta!
Pita mimowoli uśmiechała się wśród łez. On porwał ją za rączki i zaczął z nią menueta.
— Tak... tak... podaj mi rączkę, markizo... La ci darem la mano... Nie? no, to nie...
Z nadzwyczaj ujmującem przymileniem ku Tuśce rzucił:
— Niech mamusia dobrodziejka pozwoli córce przyjąć bombonierkę odemnie!... Mamusiu, nie bądź sroga! Och! jak sroga jest mamusia! Och, jak biedna jest Pitusia!...
I na usta Tuśki wykwitł blady uśmiech.
— Dziękuję panu, ale moja córeczka cukierków nie je.
— E!... gadanie austryackie. Widziałem jak u Płonki repetowała ciastka, aż jej się uszka trzęsły. Ale skoro moje nie wład, to ja z niem nazad... Jak Boga kocham!
I nagle spoważniawszy, popatrzył z uwagą na Pitę.
— Jaka ona blada — wyrzekł z pewnem współczuciem w głosie.
W tej samej chwili zaciemniło się w oknie i ukazała