Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/145

Ta strona została uwierzytelniona.

drzwi walenie. Tu i ówdzie po willach zaczynały błyskać światła. U płotów pojawiali się ludzie, słuchali, odchodzili, śmiejąc się, wzruszając ramionami.
— Widzi pani — nikogo to nie wzrusza — wyrzekł Porzycki.
— Ale mnie wzrusza. Ja nie lubię scen... to takie niemiłe.
— E!... pani jest przeczulona!
— Nie — tylko nie jestem do tego przyzwyczajona.
Ostatnie słowa wymówiła Tuśka, starając się przybrać ton dość wyniosły. Lecz aktor papatrzył na nią z pod zmrużonych powiek i z ulicznikowskim wyrazem twarzy.
W świetle księżyca mimika jego nabierała ogromnej plastyki. Zdawał się twarzą białą Pierrota urągać jej grzecznej poprawności, z którą nagle wyjechała, pragnąc mu zaimponować. W tej krótkiej chwili zrozumiała, że nie zaimponuje mu niczem.
Józef tymczasem przestał walić we drzwi i majstrował coś koło nich, przykucnąwszy do ziemi.
Próbował je widocnie podważyć.
Silne były i dobrze zamknięte.
Mocował się z niemi czas jakiś i nagle odskoczył, odsadził się i z całą siłą rzucił się ku oknu. Głowę opuścił i z wściekłością pijaka cisnął się nią o szyby. Cała chałupa zdawało się, że zatrzęsła się, brzęk szkła tłuczonego przeciął powietrze. Józek ryknął, odskoczył, ponowił napad i przez wybity otwór ręką usadziwszy ramę, szarpnął, wyrywając okno. Z wnętrza chałupy odpowiedział mu dziki wrzask. Józek, ze zwinnością kota ścisnąwszy się w kłębek, przez otwór okna wewnątrz chałupy wskoczył...
Tuśkę przeszył zimny dreszcz.
— Jezus Marya! — wybełkotała przerażona.
— Nie wzywaj Boga nadaremno — zaśmiał się Porzycki.
— Jakże... nadaremno... on...
Nie dokończyła.
W chałupie aż się zagotowało.
Pisk dławionego zwierzęcia, charczenie, łomot, wale-