— Jaka pani złośliwa!... My pomiędzy sobą nie tylko się bawimy, lecz żyjemy — rozumie pani? — żyjemy pełnią życia.
— I użycia.
Zastanowił się chwilkę nad tem słowem, zbyt śmiałem, które się jej wyrwało w jakiemś rozgoryczeniu złośliwem.
— Z pani to musi być numer — wyrzekł wreszcie, a twarz jego przybrała dziwny, lekceważący i ulicznikowski wyraz.
— Dlaczego?
— Bo... e!... wreszcie na to pani »użycie« ja odpowiem pani jednem: Każdy wedle siebie sądzi.
Tuśka uczuła się silnie dotkniętą.
— Dobranoc panu! — wyrzekła wyniośle, zwracając się w głąb sieni.
— O! o!... już się gniewa! — zawołał ze śmiechem. — I czego? czego?... A cóż za noli me tangere!... Ależ królowo wszechpiękności, ornamencie człowieczeństwa, zostań! Cofam numer, cofam wszystko — tylko zostań...
— Pan daruje...
— Nic nie daruję. Księżyc taki cudny — od chęci gadania aż dławi, a pani idzie.
— Trudno!...
Skrzywił się, jak małe dziecko, i rzucił płaczliwie:
— No... a z kim ja będę gadał?
Czuła, że gniewać się na niego nie można. Przynajmniej ona już uczuła się rozbrojoną.
— Niech pan spać idzie...
— Ja? szaleństwo? Na spanie jest zima, nie lato i noc księżycowa w Zakopanem! Pięć lat przyjeżdżam do Zakopanego i zawsze każdą noc księżycową markuję.
— Markuje pan?
— No... niby, jak Marek w piekle. Tylko zawsze staram się znaleźć jakiś flirt, bo samemu w taką noc!... Pani wie, jak w »Kupcu Weneckim«: w taką noc... kocham się...
Tuśka próbowała się roześmiać.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.