Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.

Tuśka, siedząc przed lustrem zapiekała karby włosów, które zaczesywała według mody na czoło. Troszczyła się o to, iż opaliła się trochę. Postanowiła nie używać więcej irysowego kremu, jako podkładu do pudru, aby nie dać więcej sposobności pannom Warchlakowskim nazywania jej »starą aktorzycą«.
Chociaż...
Tylko to słowo »stara« raziło ją teraz, bo to drugie — to »aktorzyca«, nie zdawało się jej znów tak bardzo obrażające. Wszak według Porzyckiego, te kobiety miały pewną wartość wewnętrzną, bo jak mówił — były szczere.
Ręka Tuśki z żelazkiem opadła na stół, zastępujący toaletę.
— Szczere?
Tak. Lecz czem manifestowały tę swoją szczerość? Czy tem, że oddawały się takiemu Porzyckiemu bez zastrzeżeń, że nie kryły się ze swą miłością, że nie walczyły z poczuciem obowiązku, tylko były... szczere...
Czy to go w nich tak zachwycało? Ileż jednak musiał już mieć kochanek ten człowiek! Mówił o nich jak o legionie, lub o klombie kwiatów, który niegdyś widział. Dzielił je na dwie kategorye: aktorki i damy z mondu. Były dla niego zbiorową masą. Niczem więcej... Jakie to dziwne i straszne.
Pierwszy raz w życiu Tuśka tak bezpośrednio zetknęła się z możnością miłości jakiejś innej, niż ta, o której słyszała. Jak karty w pasyansie, tak były podzielone kochanki Porzyckiego. A może i nie kochanki, może flirty...
To znów przecież nie jest tak zdrożne i to utarte, głupie, szablonowe słowo, które brzęczało często koło uszu Tuśki, zaczynało obecnie przyoblekać jakieś kształty. Czy wczorajsza jej rozmowa z Porzyckim była właściwie flirtem? — Chyba — nie. Wszak on twierdził, że ona do flirtu nie jest zdolna. Ale za to do...
Nie kończy nawet tej myśli.
Spojrzała w lustro.
I zdawało się jej, że teraz na jej oczy padły dwa