Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bardzo ładnie. Świeżo, zdrowo — podchwycił aktor. — Dlaczego pani chce z dziecka zrobić wymoczka? I pani zdałoby się trochę pobiegać i podokazywać. Co!... świr, świr, świr za kominem...
Pita dusiła się ze śmiechu.
— No... już niech pani się rozchmurzy. Panno Pito! buch na szyję mamusi!
Pochwycił Pitę i rzucił ją na kolana Tuśce.
Obie zażenowane usunęły się z grzecznem przeproszeniem.
— Przepraszam mamusię!
— Przepraszam cię, moje dziecko!
Aktor patrzył na nie zdumiony.
— A to co za Wersal? — zawołał z podziwem. — Między matką a córką jakieś »przepraszam!« — Mamę chwyta się za szyję — raz dwa... całuje w oczy, w nos, w uszy, w ręce... i po krzyku...
Tuśka przygryzła usta.
— Co pan mówi!... co pan mówi!...
— Mówię, co wiem...
Przypatrywał się przez chwilę matce i córce.
— To dziwne! — wyrzekł po chwili.
— Co dziwne?
— Nic. Skoro dobrze wszystko zrozumiem, to pani powiem, co mi się dziwne wydaje. Ale na dziś tylko pani powiem, że ja pani nie zazdroszczę...
— Dlaczego... i czego?
— Że pani jest taką, jaką pani jest. To musi przecież zmęczyć.
Tuśka spojrzała na niego zdziwiona.
— Jakaż ja jestem?...
Aktor głową kiwał.
— Ja już wiem... Pani jest sztuczna. A pani mogłaby mieć naturalną, szczerą duszę i naturalne, szczere rumieńce... Pani woli się różować i być nienaturalną moralnie. Zrozumiała mnie pani?...
Tuśka uczuła, że jest dziwnie zgnębiona.
— Proszę pana... — zaczęła.