źrenicach turkusy płowieją, a pierś wysycha i marnieje, jak kwiaty różowej azalii, bo o te dziewczęta nie zapyta nikt i więdną w suterenach życia, codzień smutniejsze i cichsze. Cała masa melancholii sunie chmurą dokoła werandy. Tragiczny klown zmarły szepcze swe Complaintes i zaćmiewa niemi słońce. Krepę ducha roztoczył, szare skrzydła rozpiął. I niema nic! nic!
Ani jaśni, ani zieleni, ani zapachu żywicy, ani widma szafirowego gór.
Jest wielki, smutny Ból...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Aktor książkę na bok odłożył.
— Piękne? co?
Tuśka patrzała na twarz Porzyckiego i chłonęła w siebie zmianę, jaka w niej zaszła.
Był smutny, prawie się postarzał, lecz z tym smutkiem było mu bardzo pięknie.
— Psia krew... — wyrzekł jakby do siebie — a to człowiekiem targnie taki pan.
Chwilę siedział zasępiony.
Nagle podniósł głowę, wciągnął w siebie szeroko powietrze, załamał ręce nad czołem i zaczął się śmiać serdecznie.
— Uf!... jak dobrze coś takiego czasem przeczytać. Przez krótką chwilę wrażenie grobu, śmierci, smutku, a potem słońce milsze i życie droższe, i Pita piękniejsza, i pani jeszcze różowsza...
Śmiał się, oddychał, pławił cały w weselu i w słońcu.
Tuśka mimowoli uczuła się porwaną. I jej słońce wydało się więcej złote, życie milsze, a twarza ktora bardzo piękna, w kontraście z poprzednią smutnąi z gnębioną maską.
Roześmiała się także.
Pita, zwabiona tym śmiechem, weszła na werandę.
— Jedźmy gdzie — zaproponował nagle Porzycki — zróbmy jaką wycieczkę.