obejmował jednę z tych kobiet. Zaczęła błądzić wzrokiem, szukając, która to z nich była wówczas ową wybraną. Lecz poznać nie mogła.
I to ją zasmuciło.
Obecnie cała uwaga publiczności zwróciła się na aktorki. One grały tak, jak przed chwilą grał dla »galeryi« Porzycki, i obserwowały pilnie i starannie gesty i układ sukien. Aparaty fotograficzne wymierzono ku nim. Porzycki uśmiechał się i widocznie był duszą przy »swoich«. Tuśki róże i Pity purpura zeszły w cień.
Tuśka uczuła żądło zazdrości i przybrała minę zdetronizowanej królowej.
— Chodźmy już... — rzuciła przez zęby.
Porzycki spojrzał na nią zdziwiony.
— Dlaczego?
— Bo — nudno tu.
— Co znowu! Teraz właśnie zaczynają się zjeżdżać wszyscy.
— Och!... wszyscy!
— No tak. Teraz dopiero nasi przyjechali. Widzi pani? Ta w lila to pani Zajączkowska, a ta w białem to Orsetti, a ta...
— A ta w czarnem?...
— O! to nasza kochana Sznapsia.
— Jak? co?...
— Nazywa się Szapkiéwicz, więc ją tak nazywamy.
— A dlaczegoż... kochana?
— Bo to najlepsza istota pod słońcem, miła, dobra, poczciwa... o! niech pani patrzy, jak ona się do mnie śmieje.
— Rzeczywiście. Lecz jeśli to ma być dowód poczciwości...
— Niech pani da pokój. My ją bardzo kochamy.
— I pan... także?
— Naturalnie. Żeśmy z sobą zerwali, nie idzie zatem, ażebyśmy się mieli nienawidzieć. U nas w teatrze inaczej, niż na świecie. — Kochamy się, rozchodzimy, ale pozostajemy przyjaciółmi. Czy nie lepiej?
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/170
Ta strona została uwierzytelniona.