Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mam.
— I chłopców?
— Mam.
— Niech pani pokaże.
Tuśka zbliża się wolno do stołu — szuka w teczce fotografii męża i dwóch chłopców w szablonowych pozach, lecz ogarnia ją pewne uczucie wstydu.
Żebrowski na tej fotografii wygląda mizernie, nędznie, jak suchotnik i jak kancelista. To nie jest ten »mąż«, który mógłby zaimponować i ją samą w dobrem świetle postawić. Natomiast fotografie chłopców są bardzo correct. Mają miny poważne, szczególnie starszy w mundurku; młodszy jeszcze zdejmowany w Van Dyckowskim guście, to jest w aksamitach i koronkowym kołnierzu. To można zaprezentować. Bierze fotografie synów i wręcza je Porzyckiemu. Ten wsuwa się prawie w okno. Przygląda się chłopakom uważnie.
— Ładne dzieci, ale strasznie marmurkowate.
— Jakie?
— No... marmurkowate! Pani nie wie, co to są bracia marmurki?
— Nie.
— To mniejsza, bo i ja nie wiem. Ale synowie pani, to tacy bracia marmurki... Do kogo podobni? Do pani? Może do męża? A gdzież fotografia męża?
— Nie wiem... gdzieś była...
— A to nieładnie! Powinna stać na stoliku razem z dziećmi. Tak zawsze panie robią na wiledżiaturze...
Śmiać się zaczął.
Tuśka odebrała mu z rąk fotografię chłopców.
— Widzi pan, że mam racyę, nie stawiając fotografii na pokaz. Śmiałby się pan i ze mnie.
— Nie. Z pani nie mam prawa.
— A z tamtych?
Zmierzyli się oczami.
— Może... — wybąknął mężczyzna.
Tuśkę przeszył dreszcz.