Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.

— Szkoda, że one tego nie słyszą — wymówiła gorzko, wkładając fotografię do teczki.
Twarz Porzyckiego zmieniła się, jakby pod uczuciem wstydu.
— Ja... przecież... nie wymieniam nazwisk!
— No, tegoby brakowało.
Tuśka czuła w tej chwili jakąś swoją wyższość, niedościgłość i zdała się sobie ogromnie dumna, a łaskawa.
— Biedne kobiety! — wyrzekła, kiwając głową.
Lecz i on już odzyskiwał pewność siebie.
— O! o!... biedne... ofiary!... co znowu! Żadna z nich tragicznie tego wszystkiego nie brała. Czasem popłakały, ale zapudrowały noski i były jeszcze ładniejsze.
Tuśce przed oczyma nagle przewinęły się źrenice czarno ubranej kobiety, która tam przed werandą kuźnicką patrzała na nią z pod ronda kapelusza z jakimś smutkiem i litością.
— I pan myśli, że one wszystkie zapomniały?
— Naturalnie!
— A... Sznapsia?
To imię wyrwało się nagle i padło trochę ciężko, jak ptak o zwichniętem skrzydle pada nagle na ściernisko.
— Sznapsia?
— No... tak... ta w czerni... aktorka.
— Ależ Sznapsia to nasza, to co innego.
— Przepraszam, to także kobieta.
— Naturalnie! I jaka!... Ale ona się nie liczy. To nie był flirt.
— Więc... ona... nie zapomniała?
— Naturalnie, że nie. Jakże pani chce? Wspólna bieda, nędza, prowincya. Gotowała sama na maszynce naftowej. Często nie było co. — Zimno! Za kulisami mróz. Ona zawsze dobra, wierna...
— A pan?
— Ja?... było różnie. Ale przeważnie byłem jej wierny...
Oczy aktora przybrały pewien wyraz rozmarzenia. Nie były to czarne motyle, które padały mu chwilami