Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

— To samo przyjdzie!
— Co?
— To, że się pani we mnie zakocha.
Uczuła się dotknięta.
— A ja panu mówię, że nie przyjdzie!
Głos jej aż drżał, gdy to mówiła.
Porzycki uśmiechnął się wdzięcznie.
— Załóżmy się.
— Pan jesteś cynikiem.
— Dlatego, że chcę, ażeby pani wyszła trochę z tych modnych form, z tej sztywności nieznośnej i żeby pani była więcej... kobietą?
— Pan nazywa poczucie obowiązków w kobiecie zanikiem kobiecości.
Czarne oczy aktora rozszerzyły się od zdumienia.
— A któż każe pani zapominać o obowiązkach? Ja? — Niech mnie Bóg broni. Nie mam na sumieniu ani jednej mężatki, któraby przezemnie porzuciła swe stanowisko matki i żony. — Pani zaraz dosiada tragicznego rumaka i pędzi ku... przepaściom! No... czyż nie mam racyi, że pani jest pozująca i nieszczera?
Tuśka nie odpowiedziała nic. Czuła, iż zaczyna obracać się w jakiemś błędnem kole, że ten czar lekkomyślny i dziwny, jaki Porzycki roztacza naokoło, nie dozwoli jej zdać sobie trzeźwo sprawy z sytuacyi, w jakiej staną oboje naprzeciw siebie. Ogarnia ją trochę lęku, lecz ufa swoim siłom. Tyle lat przeszła bez zboczenia z prawej drogi, dlaczegoż teraz miało stać się z nią to straszne zło?
Może Porzycki ma racyę.
Może nie należy brać tak tragicznie jakiejś drobnostki, która w gruncie rzeczy nie przynosi nikomu krzywdy, a jej pozwoli przyjemnie porozmawiać i spędzić parę tygodni weselej, niż w towarzystwie z panią Warchlakowską.
Patrzy na Porzyckiego i stara się wmówić w siebie, że ten czar, bijący od niego z taką siłą, to tylko miły przyjacielski wdzięk.
A to co on mówi — to są słowa bez znaczenia.
Ależ tak, tylko słowa!