— Na rozdobędę! Dogonię swoich. Pójdziemy piechotą na Czerlę. Bajeczny widok! Wrócę rano.
Miał minę cygana i nic nie zdoła określić tego tonu, jakim mówił »idę do swoich«.
Tuśce zrobiło się nad wyraz przykro.
A więc nie zdoła go na tyle zająć, aby zapomniał o tych swoich, którzy wydawali jej się coraz nienawistniejsi, coraz więcej ohydni i zagadkowi.
— Położyłby się pan spać spokojnie — wyrzekła białym, bezdźwięcznym głosem.
Zmiana jej głosu była tak widoczna, iż on dość subtelnie odczuł, że Tuśka doznaje w tej chwili przykrości.
Zbliżył się do okna.
— Nie chce pani, ażebym szedł w góry?...
Patrzył na nią przenikliwie. Coś jakby uśmiech leciuchny przesuwał mu się pod skórą. Tuśka cała spłonęła, doznając wrażenia, że ktoś poprostu rozbiera ją wzrokiem.
— Cóż znowu?... — rzekła, siląc się na spokój. — Skąd panu to przyszło do głowy? Powiedziałam to jedynie z życzliwości dla pana, bo zdawało mi się, że pan rujnuje sobie zdrowie takiem życiem...
— Co pani nazywa: takie życie?
Nie chciała mu powiedzieć, co wyobraża sobie pod temi włóczęgami nocnemi w zaułkach drzemiących gór, w morzu kosodrzewiny, w czarnej, świątynnej ciemni smreków. Ogarnął ją wstyd. Przed jej oczyma mignęło rozłożone ognisko, butelki wypróżnione, śpiewy dwuznaczne i gesty niehamowane. Lecz tego wszystkiego ona przecież jemu powiedzieć nie mogła.
Milczała, pamiętna poprzedniej z nim rozmowy.
— Niech pani będzie pewna — wyrzekł — iż ja wiem, gdzie jest granica zmarnowania się i na niej, jak juhas na krawędzi skały, zatrzymam się w tempie! Pani nas, młodych, jeszcze nie zna. My umiemy się bawić, ale... w miarę. — Te bohemie rozwichrzone to mity... klechdy... bajdy...
— Och! proszę pana... cóż mnie to właściwie obchodzi?
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/182
Ta strona została uwierzytelniona.