— Widocznie panią obchodzi, skoro pani nie chce, żebym ze swoimi na Czerlę spacerował. Ja nie umiem obejść się bez towarzystwa, a właściwie bez kobiecego towarzystwa. Poza tem jestem solid, jak c. k. urzędnik, wzdychający do złotego kołnierza. — Voilà!
Tuśce jakoś zepsuło to ów rozwichrzony obraz żywiołowca, jaki się już przed nią zarysował i z którym się pogodziła.
— Nie bardzo temu wierzę! — wyrzekła z uśmiechem.
— Jak pani chce. Ale skoro pani mnie pozbawia towarzystwa innych kobiet, to niech pani idzie ze mną.
— Dokąd? Na Czerlę?
— Niech Bóg broni. Ale pojutrze naprzykład do Morskiego.
Aż jej serce zabiło, tak jej się uśmiechała ta wycieczka.
— Nie — odparła smutnie — to niemożliwe.
— Dlaczego?
— Boże mój... nie wiem... ale to niemożliwe.
— Niby przez przyzwoitość?
— Może!
Aż w ręce klasnął.
— No, wiecie, to już przekracza imaginacyę. Ależ będzie Pita, a chce pani, to przedstawię pani jakiego wzorowego kolegę, on pójdzie z nami jako przyzwoitka.
— Ależ to jeszcze będzie gorzej. Dwóch panów i ja...
— I tak źle i tak nie dobrze. — Co za prowincya! A ja muszę być w tym roku przy Morskiem. — Czy tak, czy tak — pojadę...
— To już rzecz pana.
— Jaka pani niedobra. Ale ja lepszy, nie pójdę na Czerlę, skoro to pani przykrość sprawia... Dobranoc!... idę lulu... Pa... lulu, Pa!...
Ręką od ust się jej pokłonił, a potem nagle złożył jej śliczny menuetowy ukłon.
— Bonne nuit, marquise!
Cofając się — znikł w sieni.
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.