Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/19

Ta strona została uwierzytelniona.

Zdawało się, że to ktoś, wybornie władający lejcami, z wysokiego kozła prowadzi dobrze sprzęgniętą czwórkę i ciągle jednaką linią drogi raz wytkniętej jedzie — jedzie bez chwili utraty równowagi.
Tak brzmiał głos męski, spokojny, pewny siebie, młody, łamiący się jeszcze nizkimi tony, to tenorowem brzmieniem.
Lecz były to tylko oznaki zewnętrzne, bo tak jak głos i cały charakter był dobrze ustawiony i nie łamliwy wewnętrznie.
Natomiast głos kobiecy rozwiewał się i był niepewny. Ni to pokorny, ni to ostry — ale cały przepojony nawskroś kobiecością. Szamotało się to, otłukało po ścianach hotelowego numerku — cichło, pełzło, próbowało grozić, a w gruncie rzeczy miało w sobie tragizm bezbronności powszedniej, podniesionej właśnie tą powszednością do rozmiarów bólu i katastrofy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— No, tak... ale cóż będzie z dzieckiem? — pytał głos kobiecy.
— Co ma być?... będą z niej ludzie... — odpowiada głos męski.
Zalega milczenie.
— Ona się często pyta o tatusia. Nie wiem, co jej odpowiedzieć.
— Powiedz jej, że tatuś pojechał do Ameryki po posag dla niej.
— Ach, nie... tak nie można. Ona taka rozumna, taka sprytna.
— No... cóż dziwnego!
Parsknięcie śmiechem.
— Moja córka!
I długie milczenie. Ostatnie tramwaje na rynku wpadają w tę ciszę swym przeraźliwym szatańskim gwizdem.
— Nie chciałbyś jej zobaczyć? — pyta bojaźliwie kobieta.
— Ależ owszem — kiedyś, chętnie — przyjadę.