— Źle.
— O cóż pani chodzi? Ja do pani, jak do miodu. Smutno mi jakoś, więc idę tu po to, aby mnie pani podniosła na duchu.
Zaczęła śmiać się sarkastycznie.
— Pan smutny? Nie widać tego.
— Dlatego, że wszedłem tu uśmiechnięty? Miałem panią przerażać swoją karawaniarską miną?
— Sądziłam, że miał pan właśnie towarzystwo, które mogło pana podnieść na duchu...
Nie patrzy na niego i stara się przybrać ton mowy jak najobojętniejszy.
Ale on ma za czułe aktorskie ucho, a przytem za wiele wprawy w sprawach miłosnych, aby nie czuć drżeń tych samych, któremi dzwonił jej głos dzisiejszej nocy.
Patrzy na nią przenikliwie i nagle poważnieje. Twarz mu blednie, jakby stawał w obliczu czegoś więcej seryo, przynajmniej chwilowo.
— To była moja koleżanka... przyszła w interesie. Zawiadomiła mnie, że Lwów potrzebuje tego rodzaju aktora, jak ja, i że gotowi są dać mi doskonałe warunki...
— Czy i ona tam jest zaangażowana?
— Sznapsia od trzech lat jest na lwowskiej scenie.
— A... rozumiem!
Zbliżył się do stołu i pochylił się nad nią.
— Nic pani nie rozumie. Sznapsia kocha się we Lwowie, w jednym urzędniku z prokuratoryi skarbu i może za niego nawet pójdzie. Ja obchodzę ją tylko, jako kolega.
Chce mu odpowiedzieć, że koleżeństwo nie wymaga tak gorących pożegnań, jak to, które widziała przed chwilą, ale milczy, ciągle rozgoryczona, lecz już trochę spokojniejsza.
— No... i cóż... jedzie pani?
— Do Warszawy? Jadę!
— Ja nie puszczę...
— Pan?...
Podnosi głowę i patrzy mu prosto w oczy.
Są to oczy tak piękne, tyle w nich nagromadzono
Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/194
Ta strona została uwierzytelniona.