Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

łagodnego i miłosnego czaru, że jest jej rozpaczliwie smutno. Odwraca głowę i ukrywa ją w dłoni.
— Niech pani lepiej pojedzie do Morskiego Oka — słyszy cichy, melodyjny głos — taki cudowny czas, droga, jak po stole, wrócimy tego samego dnia. Ja zamówię i zgodzę konie... No?... co?... dobrze?...
Wziął ją za rękę.
Całuje znów jej palce długo i ciepły prąd płynie z jej ręki wzdłuż całego ciała. Chce na niego spojrzeć. Wzrok jej padł na list do męża. Doznaje jakby pchnięcia sztyletu.
— No... do Morskiego Oka!... potem pani pojedzie.
Tak.
I to jest wyjście.
Pojedzie do Morskiego Oka i potem ucieknie. Wróci do Warszawy. — To będzie jedyna jasna chwila, którą sobie opromieni życie. Zaczyna w niej rodzić się jakiś bunt za takiemi chwilami.
Inne kobiety mają je codzień — myśli — ja mieć będę jednę, jedyną.
I podnosi na niego wreszcie swe śliczne, błękitne oczy, bezwolne już i przepojone jego chęcią.
— Pojadę!...
On, jak dziecko, porywa się i zaczyna tańczyć po pokoju.
— Dobra nasza!...
Podbiega do okna.
— Pito! Pito!...
Dziewczynka ukazuje się w oknie.
— Co się stało?
— Jedziemy do Morskiego.
Pita, jak w ekstazie, rączki składa.
— Ach!...
Lecz on zanurza ręce w powódź słońca, w której drobna jej figurka się pławi, porywa ją pod paszki i z wionięciem spódniczek wrzuca ją do środka izby. Tam zaczyna tańczyć z nią walca, gwiżdżąc prześlicznie.
Tuśka mimowoli uśmiecha się do wirującej pary.