Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

— Och! mówisz już tak trzy lata.
— No — to trudno — nie jestem panem swej woli. Nie trzeba było stąd wyjeżdżać.
— Jakżeż nie miałam wyjechać? — Musiałam.
— E!...
— Sam mnie namawiałeś. Przyrzekałeś, że przyjedziesz na sezon, na ślub...
— Tylko, proszę cię, nie zaczynaj tej kwestyi. Chyba chcesz, żebym zaraz uciekł...
Głos kobiecy nie mięknie, stawia się trochę hardo.
Tak, ja wiem... ty zaraz uciekasz. To najwygodniej.
— Proszę cię — jestem zdenerwowany.
— A ja!...
— Ty? czem? wiedzie ci się dobrze, wyglądasz wybornie, utyłaś, podobno do dziecka masz guwernantkę francuską.
— A ty się nie pytasz, skąd mam na to wszystko?
— Co mnie do tego — moja droga. Znasz mnie i wiesz, że jestem dyskretny!
Aż huczy od tej dyskrekcyi i wygodnej polityki naokoło płaczliwego głosu kobiety.
— Dyskretny!...
— Spodziewam się. Inny na mojem miejscu nie mówiłby z tobą — odwrócił się — a ja zawsze przychodzę, ile razy mnie wezwiesz. — Czy masz mi co do zarzucenia? No... powiedz!... no... no...
Przez zęby zaciśnięte pada:
— Dyskretny!
I zaraz uderzenie pięścią, drobną pięścią w stół i wyplute raczej, niż wypowiedziane:
— Podły!...
— O! o!... nie wiem, kto z nas dwojga. Czy ty, która w tej chwili ciskasz się, jak przekupka, czy ja, który, mimo wszystko, podaję ci jeszcze rękę i staram się nie zapominać, że jesteś matką naszego dziecka.
Wypowiedziane to było wszystko równo, bez unie-