Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/200

Ta strona została uwierzytelniona.

Wśród limb i smereków zatrzymał się.
Granie dolatywało z oddali.
— A no? a no? — zapytał.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I było w tej nutce zawrotnej a dziwnej coś nadzwyczajnego, coś co duszę człowiekowi z piersi wypróbowało i rwało ku górze — jak ono »hej!...« góralskie.
Cała dusza, cała dusza się w tem wypowiada i ze swym smutkiem i ze swą bolesną wesołością, co w pustkę, jak zbłąkany ptak leci.
I dziw nad dziwy!
Niby to górale grają na gęślikach i tak swoje piosnki rozżalają, albo rozwichrzają w górskie czary.
Niby to oni jedni bez słów się skarżą, tęsknią, natrząsają się, ugwarzają, do lotu śmiertelnego gotują...
Niby to oni jedni potrząsają swe kółka u ciupagi i szeleszczą skrzydłami rozwianych guń.
Niby to oni jedni zawierają wrota swych halnych szałasów i potrącają o kotły, ciemniejące nad rubinem paleniska.
Niby w tej piosence zebrała się cała dusza ich.
A przecież...
Dlaczego Tuśkę, dlaczego Pitę, dlaczego Porzyckiego chwyta smętek dziwny, chęć wspięcia się na szczyty i wypłakania tam czegoś, co pod sercem udręcza?
Zwłaszcza... Tuśkę.
Od wczoraj tak ją dławi.
A ta cichutka nuta, wijąca się nad nią po koronkach smereków, rozwiewająca wachlarze paproci, kołysząca liliowe płatki dzwonków i rozciągająca jej duszę na strunach gęślików, przyczynia się niemało do czegoś, co niby żar zaczyna jej palić powieki.
Pita odchodzi parę kroków, aby zerwać kilka kwiatów złotogłowiu.
Porzycki zbliża się ku Tuśce.
— No... no... więcej...
Nie patrzy na niego — milczy, taka śliczna w swej