Strona:PL Gabriela Zapolska - Sezonowa miłość.djvu/203

Ta strona została uwierzytelniona.

I tak przecież ma zamiar odjechać zaraz po powrocie z wycieczki.
Spogląda więc z kłopotliwem wahaniem na siedzącego naprzeciw niej Porzyckiego.
— Czy ja wiem?... — mówi, a jej spojrzenie, uśmiech zdają się prosić go, aby nalegał, zachęcał.
W lot chwyta on jej myśl.
— Ale ja wiem... to jest my wiemy — Pita i ja, skoro pani mama nie może się zdecydować. Pędzę — zamawiam dwa pokoje — mój na drugim końcu domu... dla przyzwoitości. Rano — przysyłam paniom kawę — i zapraszam mamę na wschód słońca. Pituchna zostanie w łóżeczku, bo będzie ziuziu.
Porwał się od stołu, o mało nie przewrócił kawy, rozrzucił całe snopy kwiatów, któremi obłożyła się Pita i zniknął w czeluściach hoteliku, skąd buchały wonie pieczonej cielęciny, kawy i śmiechy dziewcząt, oraz wchodzących i wychodzących ciągle turystów.
Tuśka czuła się ogromnie znużona fizycznie tym dniem niezwykłym, który ukształtował się obecnie w jej sercu dziwnie, jako połączenie nadzwyczajnego szczęścia i rozpaczliwego, prawie bezdennego smutku. Wszystko to jest w niej mgliste jeszcze — niejasne, ale już jest, już ją dławi i męczy.
Pita wstała od stołu i wziąwszy resztki bułki, poszła poza werandę karmić chude kury. Tuśka powiodła za wzrokiem.
Wybornie dostrzegła, iż Pita od chwili zbliżenia się do nich Porzyckiego traci powoli swój piękny układ, że zaczyna się robić jakaś inna, gesty jej są jakby rozluźnione, śmiech głośniejszy, włosy mniej gładkie i chód skaczący chwilami, jak u młodej kozy. Nie robi jej jednak karcących uwag, bo lęka się ściągnąć ironii ze strony Porzyckiego, a przytem czuje się sama znużona i na takiem rozdrożu!
Dokoła niej powoli pustoszeje weranda.
Co chwila powstaje jakaś grupa turystów i z hałasem i szumem zabiera się do odjazdu. Dziewczyny usługu-