i bezksiężycowa. Nie zapadała z góry, lecz zdawała się wysuwać z pod ziemi czarnym, zimnym wałem.
Gasło światło i rozradowanie życiowe. Coś chmurnego, ponurego wypełzało dokoła ludzi. Nawet Pita cichutko i jakoś posępniej wysunęła się z za węgła domu i przy matce usiadła, tuląc się w swój granatowy żakiecik.
Góry upomniały się o swe prawa. Roztoczyły grozę i siłę, którą ukryły przebiegle w gąszczu kwiatów.
Rozsypały je na Tuśkę i Pitę, jakby na powitanie, uwiły z nich łuk tryumfalny nad ich głowami, lecz teraz mściły się, stając nagle czarne i pełne grozy naprzeciw strwożonych ich chłodem i ogromem mieszczanek.
Była w tem igraszka potworów, ukrywających się za dnia w jarach różowych od wrzosów i białych od pni rozszemranych brzóz.
O zmierzchu potwory podnosiły się z legowisk i w całym swym majestacie wznosiły się olbrzymie i napozór niezwalczone.
W głębi swych cielsk miały już próchno rozkładu, rozlatywały się i one miałem z każdym podmuchem wichru, lecz ich śmiertelność zdawała się nieśmiertelnością wobec śmiesznej nędzy ludzkiego istnienia.
Po raz pierwszy może tchnienie i poczucie własnej nicości przenikło duszę Tuśki i duszyczkę Pity.
U kobiety zarysowało się silniej, wyraźniej targnęło nią i przejęło rozpaczliwą melancholią.
U dziecka była to mglistość cmentarnych oparów, poza którymi wyczuwa się istnienie czegoś ogromnie smutnego, a przecież nieuniknionego.
Ciche, zdrętwiałe, strwożone siedzą Tuśka i Pita, a dokoła nich więdną pęki górskiego kwiecia, które już nadlatującej z nocą grozy, właściwej górom, zasłonić nie są w stanie.